– Tak goły, że bardziej nie można. Powtarzał cały czas jedno i to samo: Credo, Domine,
credo! Ponieważ był u mnie już przedtem, kiedy... Wiem, wiem – niecierpliwie pokiwał głową pułkownik – dalej. – Ach, nawet tak? – Doktor potarł nasadę nosa. – Czyli o swojej pierwszej wizycie zdążył panu zameldować... Krótko mówiąc, zobaczywszy, w jakim jest stanie, kazałem go wpuścić do środka. Ale co tam! Krzyczy, wyrywa się... Dwóch sanitariuszy nie potrafiło go zaciągnąć do izby przyjęć. Próbowali narzucić na niego kołdrę, zimno przecież – to samo: szarpie się, wszystko z siebie zrywa. Z rozpędu włożyli mu kaftan bezpieczeństwa, ale wtedy dostał takich konwulsji, że kazałem zdjąć. W ogóle jestem przeciwnikiem siłowych sposobów leczenia. Nie od razu, wcale nie od razu zrozumiałem... Donat Sawwicz zdjął okulary, niespiesznie przetarł szkła i dopiero potem ciągnął dalej swoją opowieść. – Mmm, tak... Nie od razu zrozumiałem, że mam do czynienia z niebywale ostrym przypadkiem klaustrofobii, kiedy to chory nie tylko boi się wszelkich zamkniętych pomieszczeń, ale nawet nie znosi żadnego odzienia... Powiadam panu – arcyrzadki przypadek, nie spotkałem takiego ani w podręcznikach, ani w prasie medycznej. Dlatego zostawiłem tu pańskiego „siostrzeńca” w celu zbadania. W dodatku nie wydaje się, by można było go stąd wyprawić. Przede wszystkim przeziębi się. I w ogóle, jak wieźć takiego na golasa, nie ubliżając obyczajności publicznej. Pielgrzymi będą zgorszeni, a i archimandryta mnie po główce nie pogładzi. Lagrange zmarszczył czoło, przetrawiając w duchu zdumiewające wiadomości. O niespokojnym skrzydle żaluzji (które zresztą więcej już się nie ruszało) nawet nie pamiętał. – Zaraz, doktorze, ale... To w końcu gdzie go pan trzyma? Gołego na ulicy czy jak? Korowin wydał z siebie zadowolony, protekcjonalny śmieszek i wstał. – Chodźmy, panie starszy biuralisto, sam pan zobaczy. * * * Lecznica doktora Korowina leżała w najpiękniejszym miejscu wyspy Kanaan, na płaskim, lesistym wzgórzu, wznoszącym się na północ od miasteczka. Lagrange’a już na początku zdziwił brak jakichkolwiek płotów i bram. Dróżka, wyłożona przyjemną dla oka żółtą cegłą, wiła się wśród łączek i zagajników, gdzie w pewnej odległości od siebie stały domki najrozmaitszej konstrukcji: murowane, z bierwion, z desek; czarne, białe i kolorowe; ze szklanymi ścianami i w ogóle pozbawione okien; z wieżyczkami i mahometańskimi płaskimi dachami – jednym słowem, diabli wiedzą co. Ta dziwaczna osada przypominała trochę obrazek z książki Miasteczko w tabakierce, którą maleńki Feluś bardzo lubił w dzieciństwie, ale od tej pory minęło prawie czterdzieści lat i gusta pułkownika Lagrange’a mocno się zmieniły. Pierwsze wrażenie, jeszcze przed nawiązaniem znajomości z Donatem Sawwiczem, było następujące: powierzono leczenie umysłowo chorych jeszcze większemu wariatowi. Gdzie mają oczy kuratorzy gubernialni? Teraz natomiast, idąc za doktorem w głąb terytorium lecznicy, pułkownik nie patrzył już na domki dla lalek, lecz miał na oku ciągnące się wzdłuż ścieżki gęste krzaki głogu. Ktoś tam, z drugiej strony, skradał się, i to niezbyt zręcznie – szeleścił opadłymi liśćmi, trzaskał gałązkami. Łatwo by było dwoma skokami znaleźć się po tamtej stronie żywej przegrody i chwycić tuptacza za orzydle, ale Lagrange postanowił się nie spieszyć. Skręcili w wąską ścieżynkę, wzdłuż której ciągnęły się oszklone szklarnie z grządkami jarzyn, z kwiatami i drzewkami owocowymi. No, to się chwali – zaaprobował pułkownik, widząc za przezroczystymi ścianami i truskawki, i pomarańcze, i nawet ananasy. Wyglądało na to, że Korowin umie żyć ze smakiem. W centralnej oranżerii, przypominającej jakiś miraż oceaniczny – pełną bujnej zieleni tropikalną wyspę, królującą nad matowymi północnymi wodami – lekarz się zatrzymał. – Proszę – pokazał. – Dziewięćset sążni kwadratowych palm, bananowców, magnolii i orchidei. Kosztowało mnie sto czterdzieści tysięcy. Za to wyszedł z tego prawdziwy eden. I tu cierpliwość Lagrange’a wreszcie się wyczerpała. – Posłuchaj mnie pan, lekarzu-lecz-się-sam! – Pułkownik groźnie wybałuszył oczy. – Czy