jeździła w soboty na West End, ale nie pamiętała takiego tłoku - musiała
być jakaś dłuższa przerwa w kursowaniu metra. Tłum, który napierał na nią coraz bardziej, zwiększał jej niepokój i wywoływał przyśpieszone bicie serca. Żałowała, że nie poszła na Belsize Park, chociaż pewnie i tam panował tłok, w końcu to tylko jeden przystanek dalej... „Charing Cross - 1 minuta". Nagle nie wiadomo skąd pojawiła się myśl o domu, rodzinie. O rodzicach, którzy tak się zmartwili, kiedy Izabela im powiedziała, że zamierza wyjechać do Londynu i pracować tam jako au pair, a mimo to poparli jej decyzję, wygłaszając zarazem tysiąc przestróg na temat zagrożeń wielkiego miasta i pracodawców-wyzyskiwaczy. Potem, kiedy poznała Micka, wtedy tylko kelnera, wpadli w taką panikę, jakby się zakochała w mordercy... Gdyby rodzicom zaświtał chociaż cień podejrzenia w związku z tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby, pewnie natychmiast przylecieliby do Londynu i wyciągnęli ją stąd za włosy... Wreszcie nadjeżdża pociąg... Znajomy, coraz głośniejszy łoskot... podmuch wiatru... ruch na peronie się wzmaga... Nagle ktoś ją pchnął w plecy. Było to tak niespodziewane, tak gwałtowne, że Izabela krzyknęła i zachwiała się na nogach. Próbowała odzyskać równowagę, ale obcas jej się przekrzywił... Poczuła, że leci do przodu, wiedziała, co nadciąga - słyszała złowrogie dudnienie pociągu, przechodzące w ryk, widziała plamy obcych twarzy, przerażenie w oczach ludzi, otwarte do krzyku usta... Wyciągnęła przed siebie ramiona, dłońmi czepiając się rozpaczliwie powietrza, czyjegoś płaszcza... właściciel się wyszarpnął, Izabela zobaczyła w jego oczach strach, najpierw o siebie samego, ale po ułamku sekundy już o nią. Dopiero wtedy mężczyzna spróbował ją przytrzymać... za późno. Tor zdawał się lecieć w jej stronę, a tymczasem pociąg, trąbiąc 247 przeciągle, wtaczał się już z hukiem na stację. Izabela usłyszała krzyk - swój własny i jeszcze czyjś, a potem spadła na szyny i nagle świat eksplodował w samym środku jej ciała, głowy... Ludzie na peronie z trudem łapali powietrze. Jedni stali jak wrośnięci w ziemię, nie mogąc wydobyć słowa, inni krzyczeli czy szlochali. Wielu uciekło, ale niektórzy przepchnęli się bliżej, wyciągając z ciekawością głowy. Mężczyzna w garniturze wymiotował, elegancko ubrana kobieta była bliska omdlenia. Dwóch innych mężczyzn przytrzymywało za ramiona młodą blondynkę o długich włosach, która koniecznie chciała zeskoczyć na tory. - Muszę jej pomóc! - krzyczała. - Muszę! - Jej nie można już pomóc - przekonywał ją jeden z nich. - Za późno, kochana - wtórował mu drugi. - Nie! Boże, to niemożliwe! - krzyczała dziewczyna. - Nie patrz tam - prosił ją pierwszy. - Nic już nie zrobisz - dodał drugi. Trzymali ją nadal, dziewczyna zaś nie przestawała krzyczeć. Nagle wzrok jej padł na siwowłosego człowieka, który obserwował ją z odległości może piętnastu kroków. W oczach miał grozę... ale innego rodzaju. John Pascoe. Flic przestała się szarpać i wrzeszczeć. Na chwilę zastygła w miejscu, potem wyrwała się obcym i z płaczem podbiegła do ogrodnika. Rzucając mu się na szyję, poczuła, że staruszek na moment zesztywniał, ale zaraz