Nie wie, ile czasu minęło. Godzina, półtorej.
Musi minąć jeszcze chwila, zanim z kołowrotu zdań, które wdzierają się lawiną do jego mózgu, wyrwie go dobiegający z dołu gwizd. Zrywa się, zdmuchuje świecę, rozgrzany wosk parzy palce, kiedy upycha ją w kieszeni. Biegnie do drzwi, przekręca klucz. Dopiero gdy jest w połowie schodów, uspokaja rytm kroków. Na dole konsjerż rozmawia z niewysokim mężczyzną w czarnym fraku, czarnej kamizelce i koszuli z wysokim kołnierzem. Tylko żółte rękawiczki i złocona gałka laski rozjaśniają monotonię jego stroju. Mija ich bez słowa, ale nie jest pewien, czy nie słyszeli łomotu jego serca. Jeszcze dociera 72/86 do niego ciche: – Kto to? – I odpowiedź: – Nikt. Stary konsjerż potrafi przekonująco kłamać. 3 jula 1845, dziesiąta trzydzieści Wielkie koła policyjnego wolanta dudnią na moście L’Archevêché. Zatrzymują się przed niewielkim parterowym budynkiem ze spadzistym dachem. Podhorecki zna go dobrze. Każdy w Paryżu go zna. I modli się, żeby nigdy tu nie trafić. – Witamy w La Morgue. – Bergson śmieje się, popychając Podhoreckiego w stronę wejścia. – Komisarz już czeka. Wewnątrz jest chłodno – przyjemna odmiana po ulicznej spiekocie. Ale ten chłód, zamiast orzeźwiać, przypomina tylko o wszechobecnej w tych murach śmierci. Są przecież w ostatnim przytułku wszelkiej maści 73/86 wyrzutków. Tu ich trzymają przed wrzuceniem do bezimiennej mogiły. Mijają kolejne sale. W pierwszej zamaskowani grabarze pakują do trumien wielokrotnego użytku worki ze zwłokami. W kolejnej właśnie skończyła się sekcja. To, co po niej zostało, nie jest już nawet ciałem. Podhorecki odwraca wzrok od poćwiartowanych połaci skrwawionego mięsa. Lang czeka przy kamiennym stole. Wpatruje się w Podhoreckiego oczkami jak skwarki zatopione w smalcu. Jego twarz w połowie już skonała, myśli i na wszelki wypadek układa w głowie precyzyjny rysopis: siwizna zmieniła go w starca, choć pewnie dopiero co skończył czterdzieści lat. Pociągła twarz o regularnych niegdyś rysach, wąsy, które zasłaniają górną