Odpowiedzi nie było, ale kilka minut później kraken zamknął paszczę, ze świstem wypuścił powietrze nozdrzami dwa strumienie białej pary, podpłynął do nas bokiem i wystawił do nas grzbietowa płetwę jako uchwyt.
Rolar bez wahania wskoczył na iskrzącą się łuskę. Ja także, skrycie umierając ze strachu. Kraken ruszył z miejsca, jak wystrzelony z kuszy bełt . Z całej siły złapał za płetwę smoka, a Rolar niezauważalnie się zachwiał machając wyciągniętymi nogami – widocznie to nie jego pierwsza przejażdżka. Do zapory, która przypominała żeremie z bezładnie narzuconych kłód i kamieni, dopłynęliśmy w ciągu sekundy. Kraken zatrzymał się koło niej i gdy ledwo co zdążyliśmy z niego zeskoczyć - zanurkował. Po tej stronie zapory płynęła sobie szeroka rzeczka, złudnie przypominająca jezioro. Dzień zaczynał się mgliście, przeciwległy brzeg tonął w szarawej mgiełce. Gdy tylko podeszliśmy do brzegu nieopodal wynurzyła się rusałka. A raczej – wynurzył się. Odrzucił na plecy długie, jasne z zielonkawym odcieniem włosy, złożył ręce na muskularnej piersi i wyczekująco popatrzył się na nas blado srebrnymi oczami ze źrenicami w kształcie rombów. Wampir opadł na jedno kolano, jakby dawał przysięgę i przemówił pierwszym. Danawiel z powagą go wysłuchał, potem krótko odpowiedział, machnąwszy ręką na bok zapory. Rolar pokołysał głową i zaczął coś objaśniać, przy okazji wskazując na mnie. Prowadzili rozmowę w jednym z dialektów języka elfickiego, pojmowałam tylko niektóre słowa, a zrozumieć ogólny sens po intonacji i wyrażeniu twarzy nie było można. Nareszcie Danawiel zrobił dziwny gest, jak odpędzając przelatującą obok muchę, pomachał długim ogonem i zniknął pod wodą. Rolar cały czas stał, obojętnie patrząc na rozchodzące się na wodzie kręgi. - No i? – z ogromną ciekawością zaczęłam obrzucać go pytaniami, zaglądając mu przy okazji w twarz. - Wszystko w porządku. Pokój. Powiedziałem, że magowie pomogą odtruć rzekę, po czym zapora będzie roz¬walona. A Danawiel obiecał, że rusałki i krakeny nie będą już na nas napadać. Dawna umowa o handlu i zarządzaniu rzeką pozostaje aktualna. Jakby nic się nie stało. - Coś ty taki ponury? Wampir gorzko zakrył oczy i z trudem wydusił: - Zapytałem go: “Dużo waszych zginęło?” - a on poważnie popatrzył na mnie i odpowiedział: “Nie mam prawa ci nic zarzucać. Twoich więcej”. - Wszystko będzie w porządku, Rolar. Razem rozprawimy się z nimi. - Wiem. Ale mi od tego nie lżej... Musieliśmy zostać w Arlissie jeszcze tydzień - moja pomoc była potrzebna rannym ludziom, Ro¬lar i Orsana, pożyczywszy ode mnie Smółkę (kobyła była oczarowana rangą tej misji i pozwoliła zostać myśliwskim psem - pod warunkiem, że wampir i Najemniczka nie będą na niej jeździć), przeczesywali dolinę w poszukiwaniu ocalałych metamorfów, Len i Lereena całymi dniami pracowali w naprędce oczyszczonej świątyni. Kamienie tymczasowo umocowano na drewnianych podstawkach. W bitwie i następnych potyczkach zginęło pięćdziesiąt osiem dogewskich wampirów i dwadzieścia sześć arlijskich, ale jedną trzecią można było jeszcze ożywić. Ludzie niestety nie mieli drugiej szansy. Ojciec Orsany stracił większą część swojego oddziału… Piątego dnia przybył goniec z Winessy z medalem dla Orsany. Tamtejsi magowie złapali około stu łożniaków, a jeden z nich zdążył już przybrać postać królowej i tego samego wieczoru przejąć ciało samego króla. Owdowiały król wyrażał Orsanie swoją bezgraniczną wdzięczność, że we właściwym czasie go uprzedzili – wraz z medalem dostała zamek i setkę akrów ziemi, która nie będzie podlegała podatkom przez następne dziesięć lat. Nasz król ograniczył się do pochwalnego listu “Za zasługi dla Ojczyzny”, który uroczyście ogłaszał, że stałam się Nauczycielem oraz, że Rolar dostał awans. To nie kosztowało naszego monarchę ani grosza, więc Konwent Magów szybko spróbował naprawić ten błąd - Nauczyciel mgliście napomknął o niejakim gnomim banku, gdzie mieliśmy pójść po powrocie do Starminu. O rozmiarze nagrody mag nas nie poinformował. Widocznie była nielegalna. Na wieść o nagrodzie dla Orsany jej ojciec cieszył się najbardziej ze wszystkim tu obecnych. Świecił jak słoneczko i każda rozmowa z nim sprowadzała się do jego pięknej, mądrej i odważnej córki. Nie było teraz mowy o ewentualnym zamążpójściu Orsany: miała robić karierę, żeby sławić nazwisko swej rodziny. To co kiedyś było przeszkodą teraz stało się zaletą: potomkowie Orsany będą mogli powiedzieć, że WSZYSCY w ich rodzie - i mężczyźni i kobiety – razem obronili mieczami swej ojczyzny. Sama Orsana przyjął medal z udawaną obojętnością, ale gdy tylko zostaliśmy sami z głośnym piskiem i krzykiem: “Hura!!! A przecież jestem jeszcze taka młoda!” – zawisła Rolarowi na szyi. Wampir nie miał nic przeciwko i z entuzjazmem objął ją poniżej talii. Niestety, do każdej beczki miodu jest też łyżka dziegciu i dostała się mi. Nadal nie rozmawiałam z Lenem. Nie tak, że kiedy musieliśmy odezwać się do siebie pisaliśmy sobie lakoniczne liściki i demonstracyjnie wtykaliśmy je sobie w dłonie, ale obcowaliśmy na wyjątkowo kulturalnym poziomie. A to było jeszcze gorsze, bo odbierało ostatnia nadzieję na pokój. No bo jak tu można porozmawiać, jeżeli w odpowiedzi na uprzejme i wyraziste: “Witam Was, Władco” słyszy się w odpowiedzi chłodne: “Dzień dobry, pani wiedźmo. Macie do mnie jakieś pytania?” - i na odwrót. Orsana śmiała się i twierdziła: “Kto jest mądrzejszy, ten pierwszy przyzna się do głupoty”, ale jakoś w to nie wierzyłam. Nie czułam się winna, Len widocznie także, i nie zamierzaliśmy się do niczego przyznawać. Przed naszym odjazdem Lereena zorganizowała uroczystą kolację na cześć gości i ratowników Arlissu. Pierwszy puchar wypiliśmy stojąc i milcząc, potem tłum zaczął się ożywiać, posy¬pały się żarty i zabrzmiał śmiech, zagrała cicha muzyka. Młodziutkie arlijskie wampirzyce, które roznosiły półmiski i napoje, robiły oczka do wineczan, urzeknięte przez długie włosy i wąsy ludzkich wojowników. Wojownicy dogewscy, także nie cierpieli na brak zainteresowania, a do Lena lgnęły jak do miodu, wciąż wpadając na siebie i złośliwie świdrując na wylot oczami konkurentki. Siadaliśmy za stołek jak popadło. Usiadłam między ojcem Orsany a Kellą, a Len i Orsana usiedli naprzeciwko mnie. Dogewska Zielarka patrzyła na mnie z autentycznym zachwytem i powagą. Nawet z lekkim uwielbieniem, chyba. Nie wiem, kto i co jej naopowiadali, ale na pewno nie zmniejszyli mojej roli. Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, komu mamy być wdzięczni za pomoc. Przywiązany niedaleko “winowajca” popatrzył się w nasza stronę i nie¬głośnie zarżał, domyśliwszy się, że zaczęliśmy o nim rozmawiać. Dzieciarnia oblegała Wolta i dawała mu słodycze, a czarny ogier z przyjemnością zbierał plon zasłużonej chwały. - Wyobrażasz sobie, co pomyśleliśmy, kiedy trzy dni po twoim odjeździe na dogewski plac wbiegł zakrwawiony koń Władcy! - opowiadała Kella, zmieniając się na twarzy przy wspomnieniach. -- Wolt nigdy by nie zrzucił gospodarza, nawet ranny. Wyszło więc na to, że stało się coś okropnego i nieodwracalnego, a my byliśmy pewni, że Len nie ma Strażnika. Dogewa wzburzyła się, Seniorzy zaczęli organizować wojsko, a ja z dziesięcioma tuzinami ochotników pojechałam na zwiady, a jeśli będzie trzeba – i na bój. Zielarka przełknęła łyk wina i odetchnąwszy, kontynuowała: - Oczywiście, nie wiedzieliśmy, co, gdzie i z czyjej winy to się stało, więc pojechaliśmy po śladach ambasady. One prowadziły do Arlissu, a po kilku godzinach, w leśnym parowie, zobaczyliśmy kilka trupów i ostatecznie przekonaliśmy się, że sprawa źle wygląda. Wysławszy gońca do Dogewy pojechałam dalej, nie zatrzymując się aż do samego Arlissu. Przy wiszącym moście jakieś typy – teraz wiem, że łożniacy, ale wtedy bardzo oburzyłam się od takiej bezczelności – próbowali nas zatrzymać, ale stratowaliśmy ich końmi. - Dlaczego przyjechaliście na normalnych koniach, a nie na kjaardach? - zdziwiłam się. -- Przecież one są wytrzymalsze! - Na konie przesiedliśmy się tylko w Kuriakach, nieomal nie zamęczając na śmierć kjaardów. Biedne, ledwie trzymali się na nogach, zostawiliśmy ich w zamian za zwykłe konie. Oprócz Wolta, on przeskoczył przez ogrodzenie i poleciał za nami. Jakby przewidział - w lesie mój koń zwichnął nogę i dodatkowy koń bardzo się przydał. No, resztę sama znasz. Strasznie poszczęściło nam się z ludźmi - w pojedynkę nie wytrzymalibyśmy z łożniakami nawet pół godziny. Tylko jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego za córką, która uciekła, gonili całym wojskiem, na dodatek przygranicznym, po cudzym kraju?! Ojciec Orsany dopił wino, zagryzł je kawałkiem wyglądającego okropnie sera z czarno-czerwoną pleśnią, i chętnie włączył się do rozmowy: - To jakoś samo wyjszło. Była u nas zamiana garnizonu, chłopcy w urlop mieli, a tu przyszedł od króla rozkaz: pojechać do Starminu, zawieść cosik ciężkiego – widocznie sztabki złota. A dopiro potom na urlop. No i pryjechali my do stolicy, przekazali my ciężąr do skarbca i se myślimy: przecie jesteśmy w Belorii, to musim zobaczyć ten sławny elficki zamek, nie prawda? Przez jeden dzień sobie pozwidzamy. Na mnie i Orsanę napadł bezduszny śmiech, więc skuliłyśmy się nad talerzami, wyobrażając sobie, jak zmieniły się ściany po wizycie dwóch setek wineskich wojowników, którzy dyponują pokażnym wojennym słownictwem. Miłośnik dawnych czasów ze zdumieniem zmarszczył brwi, ale że nie słuchaliśmy go tylko my to nadal kontynuował: - Przed powrotem, wiadomo, poszliśmy do karczmy, gordło piwem pocieszyć. A tam muzykanci godają: molo, przyszły w dzień jakijeś dziewcziny durnowate, o wąpierzach gadały, to wszelka ludyna zwiała z karczmy, aż poblisko plac zniosło. Najpierw się śmiołem, póki nie powidzieli: jedna dziewczina ruda, a druga jasna, oboje z mieczami, przy koniach, a jasna ma noże i kolczugę. Najemniczka, moje buty, z winnieskim herbem. Pytam się dalej myzykantów, że wygląda jak... macierz rodzona! To moja Orsanka w karczmie szumu narobiła! Ja myślał, szto ona w zamku siedzi, bo pochodziliśmy trochę przed moim odjazdem, a ja w Witiagu podarunek jej kupiłem, a tu... A tu chtoś powiedział, że łona, w wąpierze pytała, razom z toł ryżoł dy jakimś mężczyzną czarnym do Kraju jezior jechała, stamtąd do Orlissa niedaleko! Chłopcy, mówię, ratunku! Trzeba córeczkę majorowi uratować, póki wąpierze jej zasmoktały! No, my do koni od razu – nikt nie odmówił! - i do Orlissu! Donośny głos i barwna maniera narratora przyciągnęła ogólną uwagę. Jego córka siedziała czerwona jak mak, a ja szlochałam już ze śmiechu pod stołem. - Jak przedostaliście się przez rzekę? - zainteresowała się Kella. -- Zrozumiałam, że jest tylko jeden most, ale nie zobaczyliśmy was tam. I na plac wjechaliście z naprzeciwka. Wineczanin pogardliwie machnął ręką: - A po szo nam tem most, my wpław po ichniej śmierdzącej rzeczce! “Rzeczka” już nie śmierdziała. Magowie, którzy przybyli ze Starminu i Jesionowego Grodu oczyścili wodę i rozebrali zaporę. Większość potraw było przygotowane ze świeżej ryby, wziętych od rusałek. Nikt nie lamentował nad brakiem mięsa. - A co z krakenem? - nie wytrzymując, zapytała Lereena, która siedziała na końcu stołu niedaleko od nas. Lenowi, co prawda, proponowali luksusowy fotel obok niej, ale on udawał, że tego nie słyszał i tamto miejsce zajął Rolar. Nie włożył togi doradcy, ale uzyskał milcząco zgodę na „pełniącego jego obowiązków”. - A wyszła jakaś żmija- pogodnie potwierdził ojciec Orsany, lekko wstając i nakładając sobie na talerz duży kawałek faszerowanego szczupaka. – Mięsa jej rzucili i łona się odczepiła. -- I z autentycznym zainteresowaniem dodał: - A co to takiego lotało na niebie i wrzeszczoło jak świnia u knura w zagrodzie? Lereena skrzywiła się, ktoś zachichotał, a Len mrugnął porozumiewawczo do szczętu zmieszanej Orsanie i nie oburzony odpowiedział: - To jedna z naszych żon (prawdopodobnie, mowa ojca Orsany jest jak pijany translator) na pomoc rzuciła, a wrzeszczała, bo się nie bała. - Od takiego żonki to i wąpierz umrze- szczerze współczuł Wineczanin i teraz nie byłam sama pod stołem... Następnego dnia goście zaczęli po cichu się rozjeżdżać, rozchodzić i rozlatywać. Nauczyciel jakoś namówił Geredę, która zgodziła się polecieć z magami do Starminu (przed odlotem smoczyca tak długo i zalotnie polerowała ogniem łuskę, że powzięłam dziwne podejrzenie – to był wspaniały pretekst do pojawienia się na szkolnym podwórzu). Trochę później dolinę opuściło winesskie wojsko. Po komendzie “Zaśpie-je-je-waj!” zagrzmiała taka chwacka i lubieżna piosenka, że odprowadzające ich osoby westchnęły z ulgi, kiedy oddział nareszcie skrył się w lesie. Orsana uparła się i z ojcem nie pojechała. Bezczelnie oświadczyła, że taka wielka wojowniczka nie mus słuchać się ojca i do Winessy nie wróci zanim mnie nie odprowadzi. Gdzie – sama nie wiedziałam. Starminu mnie nie pociągał, a Dogewa… och... boję się, że próbny termin na stanowisku Nadwornej Wiedźmy zakończył się jednym zapisem “nie miała narzekań”... Zapytać Władcy prosto w oczy nie chciałam, a on sam tego tematu nie ruszał. Może, liczył, że wszystko się już wyjaśniło? Dokonać wyboru pomógł mi Rolar. Najwidoczniej znowu pokłócił się z Lereeną i wyskoczywszy z Domu Narad, powiedział rozdrażniony, że odjeżdża z powrotem do Witiagu. To mi się podobało. Miasto duże, hałaśliwe, dla wiedźmy tam na pewno znajdzie się praca. Nie dowiedzieliśmy się, co postanowili Władcy, ale len zaczął się zabierać z nami. Z nami, bo dogewscy wojownicy odjeżdżali koło południa, a osiodłany Wolt już od rana stał przy ganku koło naszych koni. Co wlazło do głowy Lena, nie wiem. Wczoraj długo rozmawiał z Kellą, odwoławszy na stronę. Zielarka na początku krzywiła się z niezadowolenia, ale potem zmieniła gniew na łaskę i macie¬rzyńskim gestem pogłaskała go po policzku, jakby błogosławiąc. Len, wbrew tradycji, nie ukłonił się... Smółka, wredota jedna, już zdążyła zaprzyjaźnić się z Woltem i uparcie truchtała obok niego. Rolar i Or¬sana jechali po drugiej stronie czarnego ogiera.