– Lepiej przeczytaj, ojcze. Tu jest wszystko najważniejsze. Co wieczór dopisywałam.
Wyjdzie krócej i jaśniej, niż gdybym opowiadała. A może mam ustnie? Mitrofaniusz włożył binokle. – Daj, przeczytam. Jak czegoś nie zrozumiem – będę pytał. Ze wszystkimi dopiskami, które uzbierały się w ciągu tygodnia, list wyszedł długi na prawie dziesięć stron. Niektóre wiersze tu i ówdzie podmokły, rozpłynęły się. Kareta przystanęła. Mnich-woźnica zdjął kołpak i zapytał: – Dokąd wasza przewielebność każe? Z miasta już wyjechaliśmy. – Do lecznicy doktora Korowina – powiedziała Polina Andriejewna półgłosem, żeby nie przeszkadzać czytającemu. Ruszyli dalej. Pani Polina z żałością przyglądała się zmianom, jakie w twarzy władyki spowodowała choroba. Och, za wcześnie wstał z łóżka. Żeby znów z tego nie było jakiegoś nieszczęścia. Ale z drugiej strony – od bezczynnego leżenia w pościeli tylko by mu się pogorszyło. W pewnym miejscu przewielebny krzyknął, jakby z bólu. Polina Andriejewna domyśliła się: przeczytał o Aloszy. Wreszcie władyka odłożył arkusiki i zamyślił się posępnie. Pytać nie pytał – widać sensownie wszystko było wyłożone. Wymamrotał: – A ja, staruch bezużyteczny, pigułki łykałem, chodzić się uczyłem... Ech, wstyd. Pani Polinie spieszno było porozmawiać o sprawie. – Mnie, władyko, zagadkowe powiedzenia starca Izraela spokoju nie dają. Wynika z nich przecież... – Zaczekaj no ze swoimi zagadkami. – Mitrofaniusz machnął na nią ręką. – O tym później porozmawiamy. Najpierw najważniejsze: Matiuszę chcę widzieć. Jak z nim, źle? – Źle. Dzień ostatni. Południe – Bardzo źle – potwierdził doktor Korowin. – Z każdym dniem trudniej się do niego przebić. Entropoza postępuje. Dzień po dniu chory staje się bardziej bezwolny i bierny. Nocne halucynacje ustały, ale widzę w tym nie poprawę, tylko pogorszenie: psychika nie potrzebuje już pobudzeń, Berdyczowski utracił zdolność doznawania takich silnych uczuć jak strach, osłabł w nim instynkt samozachowawczy. Wczoraj przeprowadziłem doświadczenie: kazałem nie przynosić mu jedzenia, dopóki sam nie poprosi. Nie poprosił. Cały dzień przesiedział głodny... Przestaje poznawać ludzi, jeśli ich nie widział przez ostatnią dobę. Jedyny, któremu udawało się jako tako wciągnąć go w sensowną rozmowę, to sąsiad, Lampe, ale to też postać specyficzna i nie żaden mistrz krasomówstwa – Polina Andriejewna widziała go i wie. Całe moje doświadczenie podpowiada, że dalej może być tylko gorzej. Jeśli chcecie, możecie odebrać chorego ode mnie, ale nawet w najmodniejszej szwajcarskiej klinice, choćby u samego Schwangera, wynik będzie taki sam. Niestety, współczesna psychiatria jest wobec takich przypadków bezsilna. W trójkę – doktor, biskup i pani Lisicyna – weszli do pawilonu numer siedem. Zajrzeli do sypialni. Dwa puste łóżka: jedno – Berdyczowskiego, ze zmiętą pościelą, drugie akuratnie posłane. Udali się do pracowni. Story w biały dzień zasłonięte, światło się nie pali. Cicho. Nad oparciem krzesła sterczała łysiejąca czaszka Matwieja Bencjonowicza, niegdyś zawsze przykryta wirtuozersko zaczesaną pożyczką, teraz bezbronna, naga. Na dźwięk kroków chory nie odwrócił się. – A gdzie Lampe? – zapytała szeptem Polina Andriejewna. Korowin odpowiedział normalnym głosem: – Nie mam pojęcia. Ilekroć przyjdę – nigdy go nie ma. Chyba już kilka dni go nie widziałem. Nasz Sergiusz Nikołajewicz to osobowość samodzielna. Pewnie odkrył jeszcze jakąś emanację i zajmuje się „eksperymentami polowymi”. Takiego terminu używa. Władyka pozostał na progu. Patrzył na potylicę swego duchowego dziecka, raz po raz mrugając. – Panie Matwieju! – zawołała Polina Andriejewna.